Wspominałem
też o tym, że w technikum poznałem Artura Poganiacza, metodystę i brata Józefa,
świadka Jehowy. I choć uczęszczałem wtedy na spotkania katolickiej grupy modlitewnej, to wciąż poszukiwałem dla siebie drogi duchowej.
Od
Artura dostałem pierwszą w moim życiu Biblię. Facet już w szkole średniej
wiedział, że chce zostać pastorem swojego kościoła. Z informacji w sieci
wynika, że zrealizował swój plan. Cieszę się z tego. Artur to fajny gość, z którym
wiele przeżyłem w czasie nauki w szkole średniej w Bartoszycach.
Z
bratem Józefem często rozmawiałem. Czasami towarzyszyła nam jego żona (imienia
nie pamiętam). Był taki czas, że byłem u nich co najmniej raz w tygodniu.
Powtórzę jeszcze raz - te
znajomości i uczestnictwo w katolickiej grupie modlitewnej zdecydowały, że będę
szukał swojej drogi.
Wiedziałem przy tym, że kościół parafialny i zostanie
parafialnym księdzem nie wchodzą w rachubę.
Mój
kościół parafialny, do którego miałem około siedmiu kilometrów, nie był czymś
szczególnym w moim życiu, choć wyprawa do niego, to był rodzaj święta. Oczywiście
uczęszczałem w miarę możliwości na parafialne nabożeństwa i klepałem w
kościółku formuły, z których treści nie zdawałem sobie sprawy. Czasami zdarzało
się, że przegadałem z kimś całą mszę albo stałem pod murem kościelnym na
zewnątrz kościoła i tylko słuchałem mszy. Tak często robili dorośli i tak zwani
niezależni, a ja dorosły i niezależny zawsze chciałem być.
Myślę,
że z tym klepaniem formuł to każdy katolik na pewnym etapie swojej duchowej
egzystencji się spotkał. Nie każdemu jednak to zaczęło przeszkadzać i bywają
ludzie, co klepią formułki latami, a czasem i do śmierci, nie wiedząc po co i
na co poza tym, że tak trzeba, bo ksiądz proboszcz powiedział.
Po
latach przyznaję, że bardziej kształtowały mnie te rodzinne modlitwy,
słuchanie, a później wspólne śpiewanie gorzkich żalów w okresie wielkiego postu
czy też wspólne odmawianie różańca, niż nabożeństwa kościelne. Chociaż tutaj
muszę zaznaczyć, że zawsze pociągał mnie w nich koloryt obrzędów, strojów i
akcesoriów.
W
pewnym momencie swojego duchowego życia, ale już po poznaniu Artura i brata
Józefa, że zostanę kapłanem. Nie miałem jednak zamiaru zostawać księdzem, ale
zamierzałem wstąpić do klasztoru bezhabitowego Marianów (będę to pisał wielką
literą z sentymentu) i tam ewentualnie ukończyć studia teologiczne, zakończone
święceniami kapłańskimi.
Odbyłem
kilka rekolekcji powołaniowych prowadzonych przez księży Marianów i odbyłem
kilka pielgrzymek do Lichenia (jedną z młodszym bratem). Przez kilka dni
mieszkaliśmy w licheńskim sanktuarium i wykonywaliśmy drobne prace, a wolny
czas przeznaczaliśmy na modlitwę i poznawanie sanktuarium. To było zupełnie
inne miejsce niż teraz.
Głównym
powodem wyboru zakonu było moje zetkniecie się z kultem i historią obrazu MB
Licheńskiej.
W
zakonie Marianów pociągała mnie bezhabitowa anonimowość zakonników. Nie wiem
czy teraz zakonnicy mają już jakieś stroje, ale w tamtym czasie nie mieli.
No
i wreszcie fascynowała mnie ich praca misyjna, o której wręcz marzyłem.
Postanowienie,
że zostanę Marianinem wróciło z dużą siłą przed egzaminem dojrzałości, a na
początku studiów umocniłem się w nim na tyle, że postanowiłem wystąpić do odpowiedniego
działu powołań w zakonie o komplet dokumentów potrzebnych do zgłoszenia swojej
kandydatury.
Otrzymałem
odpowiednie papiery i nadszedł czas decyzji – Teraz czy po pierwszym roku
studiów albo po ich ukończeniu?
Chciałem
podjąć świadomą i nieodwracalną decyzję. Coś mi mówiło, żeby jeszcze chwilę,
dosłownie chwilę zaczekać. Kończył się I semestr mojego I roku na studiach
humanistycznych na wydziale filologii polskiej.
Z
końca tego pierwszego semestru pamiętam takie wydarzenie. Zasada była taka, że
na pierwszym roku, a tym bardziej przy zaliczaniu I semestru, nie ma żadnych
poprawek. Mnie tymczasem groziła pała, nie pamiętam, z gramatyki historycznej języka
polskiego czy któregoś z pokrewnych jej przedmiotów.
Poza
tym wszystko szło jak trzeba. Wśród znajomych słynąłem z tego, że czytam wszystkie
lektury ze wszystkich przedmiotów. Po prostu połykałem wtedy treść wszystkich
zalecanych książek. Jakbym chciał nadrabiać jakiś stracony czas, choć zawsze
lubiłem czytać i dużo czytałem.
Nie
pamiętam nazwiska wykładowcy z przedmiotu, z którego byłem zagrożony, wiem
tylko, że w pewnym momencie powiedział czy powiedział Mie NIE, że trzeba mi
trochę czasu, żeby to lepiej ogarnąć, a ja czasu nie miałem i wyszło, że
wylecę.
Pomyślałem
wtedy, że już klamka zapadła co do mojej decyzji i zakonnych papierów. Nie
musiałem już wcale podejmować decyzji. Zrobiło się samo?
A
jednak!
Złożyłem
podanie do dziekana, jak dobrze pamiętam, Święcickiego i wspomniałem w nim, że
jeśli nie udzieli mi warunkowego promowania na II semestr to mój świat się nie
zawali, gdyż mam też inne plany poza skończeniem studiów. Złożyłem podanie,
ponieważ chciałem wykorzystać wszystkie prawne możliwości i przekonać się w ten
sposób, że decyzja zapadła naprawdę poza mną.
Nikt
nie wierzył w pozytywne rozpatrzenie mojego podania. A jednak takie było. I
znów wszyscy się dziwili. Nikt nie wiedział, dlaczego zostałem warunkowo
promowany na drugi semestr. Ja też nie wiem tego do dzisiaj.
Dla
mnie w tamtym czasie to był jasny znak – teraz masz studiować, a później
zobaczymy.
Na
drugim semestrze poznałem obecną żonę. Z planów o zakonie zostały tylko papiery
i piękne wspomnienia. Do dziś się do nich uśmiecham.
Nigdy
nie żałowałem swojej decyzji o tym, żeby porzucić myśli o życiu zakonnym, a
może i kapłańskim. Jak sobie to przypominam, to było tak, że wraz z pojawieniem
się Boni w moim życiu, tamto zostało anulowane. Znów jakby ktoś podjął za mnie
decyzję, jak przy warunkowej promocji mnie na II semestr.
Mimo
zmiany planów na całe przyszłe życie, Licheń jest miejscem szczególnym dla mnie
i często tam byłem. Raz nawet odbyłem samotną pieszą pielgrzymkę do licheńskiego
sanktuarium, intencję zachowam dla siebie!
Mogę
tylko napisać, że nie ma nic piękniejszego, jak wstawać rano o świcie i wiedzieć,
że przed człowiek cały dzień wędrówki do wyznaczonego celu. Cały dzień ze sobą od
rana do zmierzchu.
Teraz, gdy idę już sobie z górki w swojej ziemskiej wędrówce, bo przecież szczyt mam za sobą,
nie będę żył chyba sto lat, zauważam jak bardzo wielki wpływ na mój charakter, na
moje nastawienie do życia, na mój upór w osiąganiu wyznaczonych celów… miał tamten rytuał pacierza rodzinnego w dzieciństwie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz