7 maja 2017

Pacierz z dzieciństwa wciąż żywy we mnie...

Wspominałem już wcześniej o tym, jak to było z moim pacierzem rodzinnym i o jego zapomnieniu.
Wspominałem też o tym, że w technikum poznałem Artura Poganiacza, metodystę i brata Józefa, świadka Jehowy. I choć uczęszczałem wtedy na spotkania katolickiej grupy modlitewnej, to wciąż poszukiwałem dla siebie drogi duchowej.

Od Artura dostałem pierwszą w moim życiu Biblię. Facet już w szkole średniej wiedział, że chce zostać pastorem swojego kościoła. Z informacji w sieci wynika, że zrealizował swój plan. Cieszę się z tego. Artur to fajny gość, z którym wiele przeżyłem w czasie nauki w szkole średniej w Bartoszycach.
Z bratem Józefem często rozmawiałem. Czasami towarzyszyła nam jego żona (imienia nie pamiętam). Był taki czas, że byłem u nich co najmniej raz w tygodniu.
Powtórzę jeszcze raz - te znajomości i uczestnictwo w katolickiej grupie modlitewnej zdecydowały, że będę szukał swojej drogi. 
Wiedziałem przy tym, że kościół parafialny i zostanie parafialnym księdzem nie wchodzą w rachubę.
Mój kościół parafialny, do którego miałem około siedmiu kilometrów, nie był czymś szczególnym w moim życiu, choć wyprawa do niego, to był rodzaj święta. Oczywiście uczęszczałem w miarę możliwości na parafialne nabożeństwa i klepałem w kościółku formuły, z których treści nie zdawałem sobie sprawy. Czasami zdarzało się, że przegadałem z kimś całą mszę albo stałem pod murem kościelnym na zewnątrz kościoła i tylko słuchałem mszy. Tak często robili dorośli i tak zwani niezależni, a ja dorosły i niezależny zawsze chciałem być.
Myślę, że z tym klepaniem formuł to każdy katolik na pewnym etapie swojej duchowej egzystencji się spotkał. Nie każdemu jednak to zaczęło przeszkadzać i bywają ludzie, co klepią formułki latami, a czasem i do śmierci, nie wiedząc po co i na co poza tym, że tak trzeba, bo ksiądz proboszcz powiedział.
Po latach przyznaję, że bardziej kształtowały mnie te rodzinne modlitwy, słuchanie, a później wspólne śpiewanie gorzkich żalów w okresie wielkiego postu czy też wspólne odmawianie różańca, niż nabożeństwa kościelne. Chociaż tutaj muszę zaznaczyć, że zawsze pociągał mnie w nich koloryt obrzędów, strojów i akcesoriów.
W pewnym momencie swojego duchowego życia, ale już po poznaniu Artura i brata Józefa, że zostanę kapłanem. Nie miałem jednak zamiaru zostawać księdzem, ale zamierzałem wstąpić do klasztoru bezhabitowego Marianów (będę to pisał wielką literą z sentymentu) i tam ewentualnie ukończyć studia teologiczne, zakończone święceniami kapłańskimi.
Odbyłem kilka rekolekcji powołaniowych prowadzonych przez księży Marianów i odbyłem kilka pielgrzymek do Lichenia (jedną z młodszym bratem). Przez kilka dni mieszkaliśmy w licheńskim sanktuarium i wykonywaliśmy drobne prace, a wolny czas przeznaczaliśmy na modlitwę i poznawanie sanktuarium. To było zupełnie inne miejsce niż teraz.
Głównym powodem wyboru zakonu było moje zetkniecie się z kultem i historią obrazu MB Licheńskiej.
W zakonie Marianów pociągała mnie bezhabitowa anonimowość zakonników. Nie wiem czy teraz zakonnicy mają już jakieś stroje, ale w tamtym czasie nie mieli.
No i wreszcie fascynowała mnie ich praca misyjna, o której wręcz marzyłem.
 
Postanowienie, że zostanę Marianinem wróciło z dużą siłą przed egzaminem dojrzałości, a na początku studiów umocniłem się w nim na tyle, że postanowiłem wystąpić do odpowiedniego działu powołań w zakonie o komplet dokumentów potrzebnych do zgłoszenia swojej kandydatury.
Otrzymałem odpowiednie papiery i nadszedł czas decyzji – Teraz czy po pierwszym roku studiów albo po ich ukończeniu?
Chciałem podjąć świadomą i nieodwracalną decyzję. Coś mi mówiło, żeby jeszcze chwilę, dosłownie chwilę zaczekać. Kończył się I semestr mojego I roku na studiach humanistycznych na wydziale filologii polskiej.
Z końca tego pierwszego semestru pamiętam takie wydarzenie. Zasada była taka, że na pierwszym roku, a tym bardziej przy zaliczaniu I semestru, nie ma żadnych poprawek. Mnie tymczasem groziła pała, nie pamiętam, z gramatyki historycznej języka polskiego czy któregoś z pokrewnych jej przedmiotów.
Poza tym wszystko szło jak trzeba. Wśród znajomych słynąłem z tego, że czytam wszystkie lektury ze wszystkich przedmiotów. Po prostu połykałem wtedy treść wszystkich zalecanych książek. Jakbym chciał nadrabiać jakiś stracony czas, choć zawsze lubiłem czytać i dużo czytałem.
Nie pamiętam nazwiska wykładowcy z przedmiotu, z którego byłem zagrożony, wiem tylko, że w pewnym momencie powiedział czy powiedział Mie NIE, że trzeba mi trochę czasu, żeby to lepiej ogarnąć, a ja czasu nie miałem i wyszło, że wylecę.
Pomyślałem wtedy, że już klamka zapadła co do mojej decyzji i zakonnych papierów. Nie musiałem już wcale podejmować decyzji. Zrobiło się samo?

A jednak!
Złożyłem podanie do dziekana, jak dobrze pamiętam, Święcickiego i wspomniałem w nim, że jeśli nie udzieli mi warunkowego promowania na II semestr to mój świat się nie zawali, gdyż mam też inne plany poza skończeniem studiów. Złożyłem podanie, ponieważ chciałem wykorzystać wszystkie prawne możliwości i przekonać się w ten sposób, że decyzja zapadła naprawdę poza mną.
Nikt nie wierzył w pozytywne rozpatrzenie mojego podania. A jednak takie było. I znów wszyscy się dziwili. Nikt nie wiedział, dlaczego zostałem warunkowo promowany na drugi semestr. Ja też nie wiem tego do dzisiaj.
Dla mnie w tamtym czasie to był jasny znak – teraz masz studiować, a później zobaczymy.
Na drugim semestrze poznałem obecną żonę. Z planów o zakonie zostały tylko papiery i piękne wspomnienia. Do dziś się do nich uśmiecham.
Nigdy nie żałowałem swojej decyzji o tym, żeby porzucić myśli o życiu zakonnym, a może i kapłańskim. Jak sobie to przypominam, to było tak, że wraz z pojawieniem się Boni w moim życiu, tamto zostało anulowane. Znów jakby ktoś podjął za mnie decyzję, jak przy warunkowej promocji mnie na II semestr.
Mimo zmiany planów na całe przyszłe życie, Licheń jest miejscem szczególnym dla mnie i często tam byłem. Raz nawet odbyłem samotną pieszą pielgrzymkę do licheńskiego sanktuarium, intencję zachowam dla siebie!
Mogę tylko napisać, że nie ma nic piękniejszego, jak wstawać rano o świcie i wiedzieć, że przed człowiek cały dzień wędrówki do wyznaczonego celu. Cały dzień ze sobą od rana do zmierzchu.


Teraz, gdy idę już sobie z górki w swojej ziemskiej wędrówce, bo przecież szczyt mam za sobą, nie będę żył chyba sto lat, zauważam jak bardzo wielki wpływ na mój charakter, na moje nastawienie do życia, na mój upór w osiąganiu wyznaczonych celów… miał tamten rytuał pacierza rodzinnego w dzieciństwie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

SATANISTA – ALKOHOLIK – czy ANIOŁ?

  Nie o Boyu Żeleńskim będzie to wpis, ale o Przybyszewskim Stanisławie, którego Boy znał osobiście. Muszę też od razu napisać, że o ile bar...